Dzień 12: Logatec -> Riserva delle Falesie di Duino
Udało się wstać w miarę wcześnie. Było to trochę podyktowane strachem przed przyjściem farmera, który nas przegoni widłami. Na śniadanko podjechaliśmy parę metrów dalej, bo był tam stół i ławeczka. Jedząc owsiankę obserwowaliśmy kobietę, która zatrzymała się na poboczu i paliła jedną fajkę za drugą (chyba z 5 albo 6 w sumie), popijając je kawą. Snuliśmy teorie, które mogłyby spowodować taki stres. Zaczęliśmy kolejny dzień jazdy. Do granicy słoweńsko-włoskiej zostało około 70 km. Wiał wiatr, więc jechało się całkiem przyjemnie. Na naszej drodze pojawił się bardzo długi podjazd w górę, ale nachylenie ulicy było znośne, więc na najmniejszych obrotach, bez większego frustrowania kolana wjechaliśmy.
A potem głównie w dół. Był taki odcinek drogi ze świetnym asfaltem, gdzie przez kilka dobrych minut nie trzeba było pedałować, a prędkość roweru mimo górek nie spadała poniżej 30 km na godzinę. Marcin rozpędził się tam do 68 kilometrów na godzinę.
Minęliśmy granicę (obowiązkowa fotka z tablicą Italia i uśmiech na twarzy, gdy zobaczyłam polską naklejkę "Tu byłem"), a następnie schowaliśmy się przed słońcem w lesie. Ja zrobiłam sobie popołudniową drzemkę, a Marcin zmienił w końcu łańcuch w swoim rowerze. Niedługo potem pojechaliśmy do Triestu. Wjechaliśmy na molo i stwierdziliśmy, że nie mamy czasu na Stare miasto.
Była już godzina 18:00, a na horyzoncie pojawiły się burzowe chmury. Pod względem rowerowym miasto jest zorganizowane beznadziejnie. Prawie nie ma ścieżek rowerowych, a jak już są to i tak dają wiele do życzenia. Do tego strasznie głośno, wszędzie pełno Włochów w garniturach na skuterkach. Chcieliśmy wyjechać stamtąd jak najszybciej, bo ten hałas był nie do zniesienia. Planowaliśmy dziś zrobić nocleg na plaży, a tu mega niespodzianka - tu nie ma plaż. Same urwiska prosto do morza. Jechaliśmy i jechaliśmy, a w zasięgu wzroku nie widzieliśmy żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy rozbić namioty. Zrobiło się już późno. Na naszej drodze spotkaliśmy sakwiarzy. Zatrzymaliśmy się żeby pogadać. Pochodzili z Litwy, ale do Słowenii przyjechali autem i zamierzali dalej jechać do Chorwacji. Byli trochę w szoku, że przejechaliśmy całą drogę z Polski na rowerach. Dziewczyna, z którą rozmawialiśmy mieszkała przez 6 lat na Korsyce, więc poleciła na miejsca, które powinniśmy zobaczyć. Bardzo sympatycznie było spotkać sakwiarską brać. Pokazali nam na mapie, gdzie jest najbliższy kemping i powiedzieli, że za parę kilometrów będzie już można się rozbić. Faktycznie, znaleźliśmy lasek, w nim ścieżkę z zakazem wjazdu (ale co tam) i robiliśmy się tam szybciutko, bo robiło się ciemno. Za chwilę było słychać pierwsze grzmoty. Była burza. Wiatr szalał, ale nie zerwało namiotów. Założyłam słuchawki i słuchałam muzyki na tyle głośno żeby nie słyszeć nic poza tym. I tak przetrwam swoją pierwszą burzę w lesie.
Przejechany dystans: 105km (908km ogółem)